Końcówka
sierpnia tego roku nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nie było ani przesadnie
ciepło, ani zbyt chłodno. Nie było też ulewnych deszczy, ani silnego wiatru.
Krótko mówiąc nie było nic co mogłoby, przynajmniej patrząc na to ze strony
meteorologicznej, popsuć pięćdziesiąte urodziny Marii. Idealna pani domu, żona
i matka od dłuższego już czasu przygotowywała siebie i cały dom na tą
uroczystość. Z jednej strony nie miało być to nic wielkiego, przyjęcie dla
najbliższej rodziny, ale z drugiej coś wyjątkowego, w końcu pięćdziesiąte
urodziny ma się tylko raz w życiu. Specjalnie na tą okazję, a przynajmniej tak
tłumaczyła mężowi dodatkowy wydatek, cały lipiec w ich ogrodzie pracowali zaprzyjaźnieni
z ich firmą architekci krajobrazu ze swoją ekipą. Na tą też okazję, mimo iż
"impreza" miała odbywać się na świeżym powietrzu, przez kilka dni
chodziła po domu w fartuchu i długich gumowych rękawiczkach zmieniając co jakiś
czas trzymaną w rękach szmatę na miotłę, miotłę na szczotkę, szczotkę na gąbkę,
gąbkę na mop, a mop na szmatę. Z tego samego powodu zamówiła w cukierni
trzypiętrowy tort, łudząco podobny do weselnego, a także ostatnie dwadzieścia
cztery godziny spędziła w kuchni na przygotowywaniu szeregu dań.
Jak to
zwykle bywa, przynajmniej w domu Marii Kowalskiej, przed wszelkiego rodzaju
uroczystościami nie obyło się także bez kilku kłótni. Wszystkie one dotyczyły praktycznie
tego samego, pięćdziesiątych urodzin pani domu, i przebiegały łudząco podobnie.
Mimo iż Maria za każdym razem obrzucała oskarżeniami i robiła wyrzuty innemu
członkowi rodziny. Owego dnia ostatecznego, na kilka godzin przed oficjalnym
rozpoczęciem się uroczystości, przyszła kolej na ostrą wymianę zdań z
najstarszą córką Marii. W momencie gdy jubilatka, z roztrzepanymi włosami i
ubrudzoną od spalenizny kuchenną rękawicą wynosiła do śmietnika na dworze jedną
z pieczołowicie przyrządzanych tego poranka potraw, minęła w drzwiach
ubierającą buty Patrycję.
-Wychodzisz gdzieś!?
Oskarżycielski
ton matki, która nagle stanęła i zaczęła przeszywać oburzonym wzrokiem córkę
nie wywołały na dziewczynie, czy juz raczej kobiecie żadnego wrażenia.
Trzydziestolatka z pofarbowanymi na blond skrzętnie spiętymi włosami, ubrana w
elegancką spódnicę i koszulę, w jakich zwykle chodziła do pracy, nawet nie
spojrzała na matkę.
-Tak. Emilia nie przyjechała do pracy, muszę ją zastąpić.
Przynajmniej w godzinach szczytu.
-Ale jak to!? Przecież są moje urodziny, wiedziałaś o tym od
dawna, mówiłaś, że będziesz. A teraz gdzieś wychodzisz?
Rozzłoszczona
matka zaczęła gestykulować wypowiadając kolejne zdania przez co część czarnej
zawartości blachy uciekła jej na podłogę. Tym jednak kobieta w cale się nie
przejęła, a może nawet w cale tego nie zauważyła, ponieważ przejęta była w owej
chwili tym, że idealne spotkanie rodziny przestawało być idealne. I to przez
co? Przez nieobecność jej córki, która przecież zobowiązała się, że będzie.
-Nigdy cię nie ma na takich wydarzeniach. Tylko praca i
praca! To świetna wymówka, prawda? Ale nie tym razem! Nie zgadzam się!
Obiecałaś mi że będziesz. Zamiast na urodzinach Darii byłaś w pracy. W rocznicę
ślubu moją i taty też byłaś w pracy. W imieniny babci też!
-Daj spokój mamo nikt się tym nie przejmuje tylko ty.
-I to ci nie wystarczy? Że ja się tym przejmuję? Mieszkasz z
nami, a mam wrażenie, że widuję cię tyle samo co gdybyś żyła na drugim końcu
kraju.
-Mam się wyprowadzić?
Pytanie
Patrycji zawisło w powietrzu niczym ostrze nad głową skazańca. Miało się
wrażenie, że jeszcze chwila, a spadnie i sprawi, że na dopieszczanym tego dnia
dywanie rozleje się krew. Gdyby chodziło o coś innego, mniej ważnego to Maria
na pewno by się wycofała i po prostu wróciła do swoich zadań pozostawiając
córkę w spokoju. Byleby uniknąć rozwijania tematu przeprowadzki. Tym razem
jednak nie potrafiła się powstrzymać i po prostu wróciła do głównego wątku ich
wymiany zdań.
-Nie chcę żebyś wychodziła. Chcę żebyś była obecna na moich
urodzinach. Obiecałaś mi to.
-Postaram się wrócić jak najszybciej.
I chociaż
matka miała jeszcze wiele do powiedzenia to młodsza z kobiet wypowiedziawszy to
zdanie po prostu wyszła, zostawiając ją bezsilną. Mimo tak wielkich emocji Maria
szybko zapomniała o kłótni z córką. Przeprowadziły już niejedną taką rozmowę i mimo
iż niewzruszony na jej prośby wyraz twarzy najstarszej córki co jakiś czas
pojawiał się w głowie Marii, to miała ona jeszcze tyle zajęć, że nie mogła się
skupiać tylko na tym. Tym bardziej, że musiała przygotować dodatkową sałatkę na
miejsce spalonej potrawki rybnej i wyczyścić prany niedawno dywanik na który
kilka minut wcześniej spadł jej kawałek felernej ryby lub zwęglonego sosu,
ciężko było to ocenić.
Niedziela,
punkt siedemnasta, altanka za domem rodziny Kowalskich. Rodzice Marii,
mieszkający w domu, którego dach i okna pierwszego piętra widać było siedząc
przy wystawionym tego ranka przez męża solenizantki do ogrodu stole, przyszli
dokładnie o wyznaczonej porze i właśnie sadowili się na swoich tradycyjnych
miejscach. Babcia Barbara u szczytu stołu w głębi altanki, dziadek po jej
prawicy.
-Dionizy, podaj no mi tego soku pomarańczowego.
Skrzeczący
głos babci w komiczny sposób kontrastował z jej władczą mową ciała, w tym
przypadku ruchem głowy i machnięciem ręką, jakby mu raczej przyzwalała na to by
nalał jej soku niż prosiła by to dla niej zrobił. Świadkiem tej sceny było
podchodzące właśnie do stołu drugie dziecko Marii. Jasne włosy ścięte tak
krótko, że od razu rzucał się w oczy kolczyk w jednym uchu, luźny T-schirt z
czaszką nadrukowaną zarówno z przodu jak i na plecach, szerokie spodnie zdające
się być o kilka rozmiarów za duże i przypuszczalnie dlatego spadające z
tyłka...
-Mówiłam ci żebyś się normalnie ubrała.
Zza pleców
dziewczyny dobiegł syk Marii, która do ostatniej chwili łudziła się, że chociaż
tego jednego dnia jej córka będzie wyglądać tak jakby była faktycznie córką, a
nie synem. Kiedy wyprzedziła Darię w drodze do stołu by szybko postawić na nim
gorące naczynie od razu przepraszająco uśmiechnęła się do swojej matki. Było
jej wstyd, że wychowała córkę tak, że nawet na rodzinne uroczystości nie
potrafiła odpowiednio się ubrać. Pięćdziesięciolatka już pogodziła się z tym,
że jej córka się tak na co dzień ubiera i, że idąc z nią po ulicy bywa pytana,
którym to z jej synów jest ten przystojniak. Ale przed jej własną matką było
jej wstyd. Już nie raz dostała od Barbary reprymendę za to, że nie potrafiła
dobrze wychować córki, że pozwala jej tak chodzić do kościoła... Ale Maria była
na prawdę bezsilna. I o ile kłótnie z Darią wyglądały zupełnie inaczej niż
wymiany zdań ze starszą córką, były to prawdziwe kłótnie podczas których obie
strony krzyczały na siebie w złości, a czasem i płakały, to ich rezultaty były
podobne. Przynajmniej w kwestii kłótni o ubiór, bo ku zdumieniu Marii jej córka
dała sobie wyperswadować zrobienie na całych plecach wielkiego tatuażu i
zgodziła się zamienić go na małą kobrę na ramieniu, idealnie chowającą się tego
dnia przed wzrokiem babci, pod rękawkiem koszulki.
-Zawołaj chłopców i pomóż mi nosić resztę rzeczy. I zadzwoń do
Nadii, spytaj kiedy będzie.
-I pewnie mam się jeszcze rozdwoić.
Maria
słyszała komentarz jaki córka wyburczała pod nosem, ale udało jej się
zignorować go i tylko westchnęła głośno, by choć w ten sposób dać Darii znać,
że nie takiego zachowania od niej oczekuje. Nie chciała się kłócić ze swoim
dzieckiem przy rodzicach. Z resztą w ogóle miała wrażenie, że jej limit kłótni
został przez ostatnie dni wyczerpany. Mieszkała z mężem i czwórką dzieci, a
miała wrażenie, że wszystko w domu robi sama. Sprząta, gotuje, robi pranie,
prasuje, robi zakupy, pomaga mężowi w prowadzeniu firmy i załatwia wszystkie
bieżące sprawy. I kiedy raz ma więcej na głowie i chce żeby jej choć trochę
pomogli to na nikogo nie może liczyć. Inną rzeczą jaka jej sprawiła przykrość
był fakt, że to są jej urodziny. I to pięćdziesiąte urodziny! A wszyscy taktują
ją tak jakby z przymusu się tam znaleźli. Nie mówiąc już o tych "pożal się
boże" prezentach urodzinowych. Od najstarszej córki dostała komplet
kosmetyków ze sklepu w którym ta pracowała i który był standardowym prezentem
jakim Patrycja obdarowywała wszystkie kobiety u których zjawiała się na
urodzinach, imieninach, świętach bożonarodzeniowych czy innych wydarzeniach na
które nie wypada przyjść z pustymi rękami. Od męża bukiet kwiatów, od synów
proporcjonalnie mniej, po jednej różyczce, a od młodszej córki czekoladki.
Tylko Daria zdaje się zapomniała, że jej mama nie znosi białej czekolady... A
może po prostu chciała jeszcze bardziej zdołować swoją rodzicielkę...? Takie
właśnie myśli towarzyszyły Marii od rana, może to właśnie one były przyczyną
spalenia ryby, ale z upływem godzin rozmywały się i zastępował je niepokój o
atmosferę podczas zebrania się całej rodziny. No, prawie całej.
-A Patrycja gdzie jest?
To jedno
pytanie potrafiło zmrozić krew w żyłach jubilatki. Marii zdawało się, że słyszy
w głosie swojej matki złośliwość, a jednocześnie naganę. Połączenie bardzo dla
wypowiedzi Barbary typowe. Przez drzwi balkonowe wychodził właśnie mąż
solenizantki i jedynie trójka dzieci, co nie uszło uwadze babci.
-Musiała iść do pracy mamo. Ale powinna przyjść jeszcze
zanim skończymy jeść. Coś jej nagle wyskoczyło. Jedna z pracownic nie mogła
przyjść i... Tak to jest kiedy się jest na kierowniczym stanowisku. Patrycja za
wszytko odpowiada, to duża odpowiedzialność...
Maria
tłumaczyła swoją córkę jak mogła. Uśmiechając się przy tym przepraszająco i
przesuwając znajdujące się na stole talerze, dzbanki i półmiski, jakby to było
jakieś palące zajęcie. Tymczasem przy stole pojawił się Tadeusz, który prawą
ręką przywitał się z teściową, a potem teściem, w lewej ręce, lekko schowanej
za plecami, ku uciesze dziadka trzymał butelkę z alkoholem. Synowie Marii od
razu zauważyli roziskrzone oczy dziadka w których zdawała się odbijać butelka z
przezroczystym płynem i lekko przymrużone oczy babci, która choć nie widziała
źródła uciechy pomarszczonego mężczyzny, to doskonale wiedziała, że nie cieszy
go nic z czego byłaby zadowolona. Jeszcze siedemnastoletni chłopcy, z
rozbawionymi minami, usiedli obok starszej siostry i zaczęli nalewać wszystkim
napoje. Tobiasz i Tymoteusz to bliźniacy, i pomimo iż bliźniacy jednojajowi to
zupełnie inni i bardzo łatwi do rozróżnienia, co zawsze powodowało ulgę u
przedszkolanek czy nauczycieli, którzy widząc w dzienniku powtarzające się
nazwisko ze zgrozą przygotowywali się na trudy wiążące się z rozpoznawaniem
bliźniąt. Chłopcy byli nie tyle różni "naturalnie" co z wyboru, a
wraz z wiekiem stawało się to coraz bardziej widoczne. Tymoteusz dużo ćwiczył
na siłowni i był typem sportowca, czy wcześniej po prostu dziecka bardzo
ruchliwego co znajdowało swoje odzwierciedlenie w sposobie ubierania i ogólnie
w sposobie bycia. Tobiasz natomiast, który zdawać by się mogło większość swojej
energii życiowej oddał bratu, zawsze był spokojny i rozważny. I nigdy nie
biegał więcej niż się tego od niego wymagało. Chłopcy zdawali się nawzajem
uzupełniać, co było zarówno przyczyną radości jak i zawodu matki, bo o ile z
osiągnięć naukowych Tobiasza była bardzo dumna, to z faktu, że dzieje się to
niejako kosztem stopni i oceny z zachowania drugiego z synów już nie koniecznie
tak się cieszyła.
-Dzwoniłaś do Nadii?
Maria ze
zniecierpliwieniem na twarzy zwróciła się do Darii. W chwili kiedy dziewczyna z
wymalowanym na twarzy "O! Zapomniałam..." zaczęła sięgać po telefon,
zza domu dało się słyszeć dziecięcy śmiech, a po chwili wyszła z tamtej strony
pięcioletnia blondyneczka i jej mama. Nadia mieszkała praktycznie na drugim
końcu miasta i tam też pracowała w związku z czym nie często bywała u siostry,
czy w domu rodziców. Wylewnie przywitała się z rodzicami i siostrą, a mała
Monisia skakała radośnie od jednego członka rodziny do drugiego, by w końcu, ku
rozczarowaniu chcącej ją poprzytulać babci, spocząć na kolanach Tobiasza, który
z niewiadomych przyczyn od zawsze był jej ulubionym kuzynem. Maria przez chwilę
z rozczuleniem patrzyła jak jej malutka siostrzenica opowiada z zapałem o
przedszkolnych przygodach jej synowi, który z dzieckiem na rękach nagle wydał
jej się bardzo dojrzały. Z tym ze swojej czwórki dzieci Maria wiązała
największe nadzieje. Nie wydawało jej się by Patrycja miała kiedykolwiek zostać
żoną czy matką, z resztą pewniej się czuła z faktem iż pierworodna córka
mieszka z nimi, a nie z jakimś mężczyzną. Darii matka także nie mogła sobie
wyobrazić jako panny młodej czy matki, jednak ze zgoła innej przyczyny. Zarówno
Maria jak i jej mąż od dawna podejrzewali, że druga z ich córek jest lesbijką.
Obawiała się również, że reszta rodziny oraz jej bliscy znajomi, choć nic na
ten temat bezpośrednio nie mówią, to także mają takie podejrzenia. No bo jaka
dziewczyna wygląda i zachowuje się jak chłopak? I to jeszcze bardziej jak
mężczyzna niż niektórzy chłopcy w dzisiejszych czasach... Jeszcze gorzej byłoby
gdyby córka zachciała zmienić płeć. Tyle się teraz słyszy o transwestytach, czy
transseksualistach... Ale tego typu tragiczne myśli pojawiały się w głowie
nieszczęsnej matki tylko w najbardziej krytycznych momentach. Tymek także
przysparzał matce więcej kłopotów i zmartwień niż radości. Maria obawiała się, że
do końca życia będzie on mieszkać na garnuszku u rodziców, nie pracując tylko
włócząc się z podobnymi sobie kolegami. A jeśli nawet podejmie jakąś pracę, to
wypłata będzie szybciej znikać niż się pojawiać. Bywało, że Maria ganiła się za
takie myśli, w końcu jej syn nie skończył jeszcze szkoły średniej, a ona już
zawyrokowała o jego życiu. I to jakim życiu. Ale te wizje przyszłości tak
wyraźnie pojawiały się w jej głowie, że nie mogła się im oprzeć i po prostu ich
odgonić. Jedyna nadzieja pozostawała w Tobiaszu.
-A gdzie Stanisław? -Spytała Maria siadającej przy stole
Nadii rozglądając się za mężem młodszej siostry.
-Nie mógł dzisiaj przyjść. Bardzo cię przepraszam...
-Nie, nie. W porządku. Zazwyczaj przychodzicie razem dlatego
pytam.
Na twarzy
Nadii starsza siostra zauważyła przelotny smutek, kiedy ta wspominała o
nieobecności męża. Maria postanowiła później zapytać siostrę czy wszystko jest
w porządku, nie chcąc poruszać przy rodzicach tematu, który mógłby być dla
siostry nieprzyjemny. Barbara od początku była przeciwna temu by jej młodsza
córka wychodziła za tego mężczyznę. Nie można powiedzieć by go naprawdę bardzo
nie lubiła i kiedy się spotykali nie wszczynała z nim kłótni, ani nic
podobnego, ale uważała, że nie jest to odpowiedni kandydat na męża dla Nadii i
nie ukrywała tego. Od pierwszego dnia kiedy poznała wybranka swojej młodszej
córki aż do dnia ślubu była przeciwna temu związkowi i wyrażała to w bardzo
oczywisty sposób zarówno poprzez nieprzyjemne słowa kierowane pod jego adresem
lub jego dotyczące, a także przez posyłanie mu licznych spojrzeń pełnych
dezaprobaty, czy wręcz niechęci. Maria, która też nie była zachwycona
kandydatem siostry postanowiła jednak od początku do końca stać po jej stronie
i wspierała ją. Było jej żal Nadii, która jako osoba bardzo spokojna i
sprawiająca wrażenie uległej mogła zrezygnować ze swojego szczęścia przez
krytykę matki. Do zawarcia małżeństwa doszło jednak i od już prawie dziesięciu
lat trwało ono niezmiennie.
Rodzinna
obiadokolacja toczyła się zwyczajnie, przepełniona rozmowami, entuzjastycznymi
wymianami zdań i lekkimi napięciami w przypadkach niezgodności poglądów. Maria
patrzyła z zadowoleniem na swoją rodzinę, zebraną przy jednym dużym stole. Do
którego jednak nadal nie dołączyła jej najstarsza córka! Jako najstarsza z
rodzeństwa Maria czuła się zobowiązana do jednoczenia rodziny i podtrzymywania
więzi między jej członkami i miała poczucie, że tego dnia dobrze wywiązuje się
z tego obowiązku. Podobnego zachowania i poczucia odpowiedzialności oczekiwała
od swojej pierworodnej córki.
-Mamo! Co ty żeś do tego dodała?
Podniesiony
głos Tymka wyrwał Marię z rozmyślań. Z zaniepokojeniem spojrzała na krzywiącą
się twarz syna starającego się pozbyć niesmaku z buzi najpierw trąc językiem o
serwetkę, a potem płucząc usta napojem. Był on pierwszą ofiarą pasztetu, który
Maria piekła wczorajszego wieczora. Zaraz potem do poszkodowanych dołączył
Tadeusz, który by upewnić się, że syn nie przesadza wziął do ust kawałek
potrawy by zaraz potem wypluć go na talerz. Maria skarciła go spojrzeniem, bo
przecież nie musiał tego robić w tak ostentacyjny sposób, po czym sama
spróbowała swojego dania. Z trudem przełknęła kawałek po czym przepłukała usta
i bez słowa zabrała ze stołu nieudany wypiek. Kobieta ledwo zrobiła kilka
kroków kiedy zahaczyła nogą o biało brązową kulkę, która zaczęła na nią
warczeć. Maria z trudem utrzymała w rękach naczynie i odzyskawszy równowagę
szybko zrobiła długi krok do przodu odsuwając się od psa, któremu nigdy nie
ufała. Mimo iż wszystko co jej do tej pory zrobił, było tylko straszeniem gardłowym
powarkiwaniem. Kobieta natychmiast obróciła oburzoną twarz w stronę Darii i
zwróciła się do niej swoim specyficznym "cichym krzykiem" jak
nazywały to czasem jej dzieci.
-Weź stąd tego kundla!
-To nie kundel. To rasowy pitbull. Moja wina, że nie
patrzysz pod nogi jak chodzisz?
Oprócz
Marii nikt nie zdawał się zwracać uwagi na to w jaki sposób zwraca się do niej
jej córka. Może poza Barbarą, która nic nie powiedziała, ale z pewnością wiele
pomyślała na temat braku szacunku "bezczelnej pannicy" względem
matki. Za co z pewnością odpowiada sama Maria. Kobieta z naczyniem w rękach
przymknęła na chwilę oczy i przygryzając dolną wargę przełknęła wraz ze śliną
swoją dumę i złość. Tadeusz, patrzący na znikającą w domu żonę, wciąż lekko się krzywiąc, skomentował:
-Znowu to samo... Nie wiem po co ona wymyśla te dziwaczne
potrawy i nas męczy. Wie co jej dobrze wychodzi to by mogła tylko to gotować.
-Myślałam, że jak rybę spaliła to już reszta będzie dobra...
Dodała
Daria, ciesząc się w duchu, że tym razem to nie ona jako pierwsza spróbowała
nieudanego eksperymentu kulinarnego matki. Kiedy Maria wróciła do stołu babcia
ciężko westchnęła i z niezadowoleniem zaczęła kręcić głową posyłając przy tym
skruszonej córce ganiące spojrzenie.
-Kiedy ty się w końcu nauczysz gotować? Masz już
pięćdziesiąt lat. Chcesz potruć swoją rodzinę? Czego tu oczekiwać od dzieci,
kiedy matka nic nie potrafi zrobić dobrze...
Wnuki,
przyzwyczajone do tego typu uwag na swój temat puściły mimo uszu komentarz
"starej zrzędy", Maria jednak do końca wieczoru pozostała w
nieprzyjemnym nastroju. Mimo iż, jak jej matka zauważyła, ma już na swoim karku
pięć dziesięcioleci, to nie potrafiła nie zwracać uwagi na kierowane w jej
stronę surowe słowa Barbary. A słów tych owego wieczoru nie było w cale tak
mało. Jak zwykle zresztą. Kwiaty w ogrodzie nie takie, zbyt wymagające i będzie
musiała o nie bardzo dbać żeby nie zmarniały, a jeśli chodzi o wygląd, to nie
są w cale takie wspaniałe. Za tort przepłaciła i to grubo, a wybrane smaki nie
są w cale za dobre. Plama na dywanie w przedpokoju, jak od razu jej nie usunęła
to teraz będzie już problem. I tak dalej... Mężczyźni tym czasem, przynajmniej
ci pełnoletni, usiedli z drugiej strony stołu i opróżniając butelkę z alkoholem
bawili się w najlepsze starając się co chwilę ściszać rozmowę i śmiech, by nie
zwracać na siebie za bardzo uwagi swoich żon będących w poważnych nastrojach.
Bracia,
którzy mimo iż mieszkali ze swoją siostrą pod jednym dachem, to nie często z
nią rozmawiali, podczas urodzin mamy mieli okazję żeby z nią pogadać. Dlatego
też, mimo iż cała trójka wolałaby zniknąć w swoich pokojach niż siedzieć w
ogrodzie, to jakoś leciał im ten czas przy rodzinnym stole. W pewnym momencie
ich rozmowa zeszła na temat dziwnych imion co jak zwykle poruszyło wrażliwą
stronę Tymoteusza, który nagle zwrócił się do matki, przerywając jej słuchanie
krytyki babci.
-Mamo! Czemu dałaś mi takie idiotyczne imię?
-A ty znowu swoje. Nie masz w cale gorzej ode mnie.
Tymoteusz, a Tobiasz... Nie wyszedłem na rozdawaniu imion w cale lepiej od
ciebie.
-Jakie to ma znacznie. Czemu nie mógł być po prostu jakiś
Jakub, albo Marcin...?
-Tymek...
Maria
łagodnym głosem starała się udobruchać syna. Nieroztropnie jednak zwracając się
do niego w sposób pogarszający jego nastrój.
-No właśnie. Tymek! Co to za idiotyczne zdrobnienie?
-Ciesz się, że nie jesteś jedynakiem. Urodzony 24 grudnia,
syn Marii... Jak nic skończyłbyś z imieniem Jezus.
Komentarz
Tobiasza wywołał uśmiech na twarzy siostry i cioci, ale matka i babcia
drastycznie spoważniały, więc chłopak odwrócił rozbawioną twarz. Tymek po
chwili także zaczął się bezgłośnie śmiać i aby uniknąć nagany ze strony matki i
babci zaczął opowiadać żywo o czymś nieistotnym, tak jakby było to coś czym
ponad wszystko chciał się podzielić ze swoim rodzeństwem.
Był to
chyba jedyny moment tego popołudnia kiedy Nadia się szczerze uśmiechnęła. Poza
tym cały czas zdawała się być czymś przygnębiona i tylko kiedy z kimś
rozmawiała to wyraz jej twarzy zmieniał się i pojawiał się na nim uprzejmy,
wyćwiczony uśmiech, który wraz z końcem wymiany zdań błyskawicznie znikał.
Maria postanowiła porozmawiać o tym z siostrą, więc kiedy tylko dziadkowie
zdecydowali, że zrobiło się dla nich zbyt chłodno i wracają do domu odciągnęła
siostrę na bok.
-Wszystko w porządku?
-Tak... To znaczy nie do końca... Przyjadę do ciebie
któregoś dnia i wtedy spokojnie porozmawiamy. Monika jest już zmęczona, muszę
ją położyć wcześnie spać...
Starsza
siostra tylko skinęła głową. Monisia ostatni raz pogłaskała koty, na zabawie z
którymi spędziła większość pobytu w domu cioci i podbiegła do samochodu koło
którego już czekała jej mama. Maria pomachała na pożegnanie odjeżdżającemu
samochodowi siostry i zabrała się za sprzątanie po przyjęciu. Pozbierała
naczynia i umyła je, przetarła stół, popakowała resztki jedzenia... A wszystko
to robiła sama. Ani dzieci, ani mąż nie zaproponowali je pomocy i choć miała do
nich o to odrobinę żalu, to sama nie poprosiła ich o pomoc. W końcu to ona
chciała to wszystko zorganizować. Poza tym co by z niej była za pani domu gdyby
nie potrafiła tego wszystkiego sama zrobić? Co by z niej była za żona gdyby
kazała mężowi, który następnego ranka jest umówiony z klientem, pomagać sobie w
pracach domowych? I co by z niej była za matka gdyby poleciła dzieciom sprzątać
i spowodowała tym wieczorną kłótnię? Pytania te wisiały nad nią do drugiej w
nocy, kiedy to w końcu położyła się do łóżka. Może jej matka miała rację. Może
faktycznie jest złą żoną i matką. Ale czy ktoś nauczył ją jak być dobrą...?